Autor: Nicholas Evans
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Kto mnie zna bądź czyta od czasu do czasu moje recenzje ten
wie, że za romansami nie przepadam. Wydają mi się jakieś schematyczne,
zwyczajnie mnie nudzą. No i bohaterowie bywają irytujący. Ale są wyjątki od tej
reguły. Jednym z nich jest powieść Nicholasa Evansa „Zaklinacz koni”, po którą
sięgnęłam ze względu na jej ekranizację – jeden z moich ukochanych filmów
(który powinien w ciągu najbliższych… dwóch tygodni ukazać się w moim cyklu „Na
szklanym ekranie”).
Książka opowiada historię Annie – popularnej dziennikarki,
której córka ma poważny wypadek. Nastoletnią Grace i jej konia, Pielgrzyma,
potrąciła ciężarówka. W wypadku tym
zginęła przyjaciółka dziewczyny, ona sama zaś straciła nogę. Musi nauczyć
się żyć z protezą. Również Pielgrzym doznał poważnych obrażeń. Był bliski
śmierci, weterynarzom udało się go jednak uratować. Mimo wyleczenia obrażeń
fizycznych, psychika konia jest zraniona, to już nie jest to samo zwierzę.
Także Grace zmienia się. Oddala od rodziców, a zwłaszcza od matki. Z ojcem,
wesołym prawnikiem, Robertem, zawsze miała bowiem lepsze relacje. Annie martwi
się o córkę. Uważa, że kluczem do tego, by jej pomóc, jest pomoc Pielgrzymowi.
Dowiaduje się o Tomie Bookerze, człowieku nazywanym zaklinaczem koni, który
pomaga koniom po traumatycznych przejściach na nowo zaufać ludziom. Annie i
Grace (mimo niechęci tej drugiej) wyruszają wraz z koniem na ranczo Bookerów do
Montany. Ich życie już nigdy nie będzie
takie samo…
Zacznę od bohaterów, bo są oni ogromnym atutem tej powieści.
Przede wszystkim Tom Booker – uwielbiam go. Facet jest niesamowity. Ma ogromny
dar empatii i zrozumienia – zarówno koni, jak i ludzi. Zawsze emanuje spokojem.
Myślę, że to właśnie jego postać czyni tą książkę tak świetną. Co do Annie to
mam mieszane odczucia. Rozsądek mówi mi, że nie powinnam jej lubić – jest w
sumie despotyczną pracoholiczką, w dodatku nielojalną. A jednak mimo wszystko
darzę ją sympatią i nie umiem wyjaśnić dlaczego. Polubiłam także Grace za jej
wewnętrzną siłę, która pozwoliła jej pozbierać się po wypadku. I Roberta – za jego
wyrozumiałość. Wszystkich, po prostu wszystkich. No, może za żoną Franka nie
przepadałam, pewnie przez to, że była trochę przeciwko Annie.
Fabuła jest ciekawa, choć akcja nie gna przed siebie. Narracja
prowadzona jest raczej spokojnie, na każde wydarzenie przychodzi czas. Opisy są
dość rozbudowane, ale raczej się nie dłużą (choć przy opisie wypadku można
odrobinkę się pogubić). No i jest trochę takiego „skakania” od postaci do
postaci, ale to w sumie dobrze, bo możemy poznać historię z punktu widzenia
różnych bohaterów.
Wątek miłosny bardzo mi się podobał. Po pierwsze – to nie
miłość nastolatków, o której mnóstwo książek dzisiaj opowiada, a miłość
dorosłych, dojrzałych już ludzi. Każde jest inne, oboje sporo już w życiu
przeszli i podążają zupełnie różnymi
drogami, a jednak tak ich do siebie ciągnie. Ich uczucie napotyka jednak
przeszkody – przecież Annie ma męża i córkę. Czy taki ktoś jak ona, kto robi
wielką karierę, będzie w stanie porzucić miasto i zamieszkać na spokojnym
ranczu w Montanie? Czy da radę spojrzeć córce i mężowi w oczy i odejść? Jak
skończy się ten romans?
Ponadto mamy tu przedstawione relacje matka-córka. Relacje
trudne i skomplikowane. Dynamiczne. Annie i Grace nigdy nie były aż tak blisko,
a wypadek jeszcze je od siebie oddalił. Czy będą w stanie znaleźć porozumienie?
Czy Grace pogodzi się z tym, że do końca życia będzie chodzić z protezą? Czy
nauczy się na nowo cieszyć życiem? Jak na nie obie wpłynie wizyta u Bookerów, których łączą bardzo silne więzy, ktrózy wszyscy nawzajem się szanują? Atmosfera w tym domu pełna jest rodzinnego ciepła.
I ostatni wątek – konie. „Zaklinacz koni” wspaniale
pokazuje, jak wrażliwe, czułe i wspaniałe są te zwierzęta. Los Pielgrzyma
naprawdę mnie wzruszył i z całego serca
kibicowałam Tomowi, by pomógł ulubieńcowi Grace.
Zakończenie powieści ogromnie mnie zaskoczyło. Może dlatego,
że najpierw widziałam film, a tam zakończenie jest zupełnie inne? To książkowe
sprawiło, że się popłakałam. Naprawdę.
Oczywiście polecam „Zaklinacza koni”, zwłaszcza wielbicielom
tych zwierząt oraz fanom romansów. Ta książka wyróżnia się spośród innych, bo
mówi nie tylko o miłości, ale też o wielu innych ważnych sprawach. Przepiękny
klimat pozwala nam przeżywać tą historię. Bohaterowie wkradają się do naszego
serca. Wiem, że jeszcze długo tej książki nie zapomnę i z pewnością kiedyś do
niej powrócę.
Na koniec dodam, że chyba zawyżyłam ocenę tej książki. Myślę, że zawyża to ekranizacja o której nie sposób nie myśleć, czytając powieść Evansa. Trudno, na mnie ta książka zrobiła duże wrażenie.
Cytat:
"Chyba to właśnie jest wieczność. Po prostu jeden ciąg takich >>teraz<<. I chyba też wszystko, co można zrobić, to spróbować żyć jednym teraz w danej chwili, nie zawracać sobie zbytnio głowy poprzednim teraz ani następnym teraz"
Ocena: 8/10
Bardzo chętnie przeczytam (zwłaszcza po tak zachwalającej recenzji) jeśli tylko będzie ta książka w bibliotece :)
OdpowiedzUsuńKsiążkę czytałam, film oglądałam - wrażenia pozytywne :)
OdpowiedzUsuńMoja przyjaciółka niegdyś się zaczytywała tą książką i pasjami oglądała film, ale sądzę, że to chyba jednak nie dla mnie. Konie bym zniosła, ale te romanse... :D
OdpowiedzUsuńJa też za romansami nie przepadam raczej ;)
UsuńNie lubię koni, aczkolwiek książkę widziałam kiedyś w bibliotece i być może w końcu się do niej przekonam ^^
OdpowiedzUsuńJak na razie odpuszczę, pomimo całej sympatii do koników :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam książkę, też się przy niej popłakałam. Świetna recenzja :)
OdpowiedzUsuń