Harry Potter Broom -->

środa, 28 maja 2014

Top10: Ulubione matki z literatury

Z okazji niedawnego Dnia Matki specjalne Top 10. : )


Dziś pora na... Ulubione matki z literatury!


1. Ania Blythe
z cyklu "Ania z Zielonego Wzgórza"


Ania jako mama w kolejnych tomach cyklu sprawdziła się idealnie! Ba! Jeszcze zanim miała własne dzieci, z powodzeniem pomagała Maryli wychowywać bliźnięta: Tolę i niesfornego Tadzia. Z kolei gromadka małych Blythe'ów była niemałym wyzwaniem. Pełna empatii i zrozumienia dla swoich pociech Ania była dla nich ogromnym autorytetem, troskliwą mamą i najlepszą przyjaciółką zarazem. Łagodna, sprawiedliwa, mądra i czuła. Mama idealna. 


2. Lily Evans
z cyklu "Harry Potter"


Macie tutaj znaleziony w internecie obrazek, bo nie za bardzo lubię filmowe przedstawienie Lily, wypada za staro, przecież została zamordowana mając zaledwie 21 lat. Nie wiemy, jak wychowałaby Harry'ego, bo nie miała takiej szansy. Oddała własne życie za życie swojego maleńskiego synka. Chyba nie muszę nic więcej dodawać, prawda?


3. Molly Weasley
z cyklu "Harry Potter"



Pocieszna pani Weasley dobro swoich dzieci zawsze stawiała na pierwszym miejscu. Nieustannie się o nie martwiła, wciąż je strofowała, a nieraz i doprowadzała je tym do białej gorączki, ale wszystko to wynikało jedynie z głębokiej troski. A poza tym było takie kochane. Gotowała pyszne obiadki i miała swoje "mamine" dziwactwa, męża trzymała krótko i ogółem była przesympatyczna. Równocześnie nie brakowało jej odwagi (dobrze ci tak, Bellatrix!). Molly troszczyła się zresztą nie tylko o własne dzieci, matkowała również Harry'emu ("Harry, kochaneczku!") , a nawet Hermionie. Mam zresztą wrażenie, że chętnie przygarnęłaby co najmniej połowę Hogwartu. :D


4. Pani Errol
z "Małego lorda"




Pani Errol to według mnie po prostu uosobienie dobroci. To dzięki niej Cedryk był takim odważnym i zawsze radosnym dzieckiem. Nigdy niczego mu nie brakowało. I nie mówię tu o kwestiach materialnych. Pani Errol wychowywała synka przede wszystkim bardzo mądrze. Nigdy nie podnosiła głosu, nigdy nie nastawiała go przeciwko dziadkowi (który ją samą traktował, cóż... niezbyt dobrze. Nie mówiła mu wszystkiego, bo był jeszcze dzieckiem, ale cierpliwie tłumaczyła zawsze, że zrozumie, jak będzie starszy. I robiła to w taki sposób, że malec wcale się nie buntował. Najdroższa, jak ją nazywał, była dla niego najważniejszą osobą na świecie. PS. Zupełnie nie tak ją sobie wyobrażam, ale internet jest bardzo ubogi w chociażby zdjęcia z tych kilku ekranizacji, które powstały. 


5. Sara Heapz cyklu "Septimus Heap"



Powody znalezienia się Sary Heap na tej liście są bardzo podobne, jak te wymienione przy Molly Weasley. Sara była przesympatyczną, dobrotliwą, prostolinijną matką, która przede wszystkim pragnęła dobra swoich dzieci. Oprócz tych biologicznych, wychowywała też księżniczkę Jennę (nie wiedząc, że jest księżniczką) i traktowała ją zupełnie tak samo jak swoje rodzone pociechy (tego mogłaby się nauczyć od niej pani spod numeru 9). Bywała zabawna, jej ulubionym zwierztkiem domowym była jej gęś, nie zawsze rozumiała swoje pociechy, często przejawiała nadopiekuńczość, ale w gruncie rzeczy, strasznie ją lubiłam. I cała jej rodzinka również wiedziała, że bez Sary to wszystko byłoby nie tak. 


6. Marion Fleming
z cyklu "Heartland"




Marion znamy głównie z retrospekcji, ale zupełnie to wystarcza, by w naszych głowach pojawił się obraz czułej i kochającej kobiety, która wspiera swoje dzieci niezależnie od ich decyzji, choć, rzecz jasna, stara się nakierować je na te właściwe. To ona nauczyła Amy wszystkiego, to ona praktycznie sama wychowywała córki. Porzucona przez męża nie zalamała się - była silna dla swoich dzieci. I za tę siłę i mądrość Marion ląduje w tym zestawieniu, pomimo pewnego sporego błędu, który popełniła (sporego w moim odczuciu) - nie zdradzę, o co chodziło, bo może ktoś jeszcze nie czytał, a by chciał.


7. Annie 
z "Zaklinacza koni"




Och, tutaj wybór może być kontrowersyjny, bo Annie popełniła mnóstwo błędów, często postępowała wbrew woli swej córki, zupełnie nie pytała jej o zdanie i zachowywała się, jak gdyby wszytko wiedziała najlepiej. Wybaczam jej jednak, a wiecie dlaczego? Bo rzeczywiście zawsze okazywało się, że wiedziała najlepiej co wyjdzie jej dziecku na dobre. Na przekór wszystkim  ufała swemu matczynemu sercu i podejmowała decyzje z pewnością ryzykowne. Jednak gdyby nie ona, Grace nigdy nie wyszłaby z traumy po wypadku. Annie to dobry przykład na to, że czasami warto posłuchać mamy, nawet, jeśli się z nią nie zgadzamy.


8. Lucyna Malinowska
z cyklu "Zawrocie"



Lucyna tak naprawdę nie miała swoich dzieci. Była jednak opiekunką w domu dziecka i tam skupiła wokół siebie grupkę wychowanków, dla których była jak matka. Dzieciaki bez rodzin stały się rodziną Malinowskich, a ich więzy przetrwały próbę czasu, choć oczywiście rozluźniły się, gdy Malinowscy podrośli in założyli własne rodziny. Dała pozbawionym rodzinnej miłości dzieciom dom, opiekę, miłość i akceptację. Nie mogła nie znaleźć się na tej liście. Obrazka nie ma, bo Zawrocie popularne jakoś nie jest, ekranizacja nie powstała (a mógłby być z tego ciekawy serial!) i żadnych obrazków w internecie niestety nie ma. Macie więc okładkę części, w której poznajemy Lucynę.


9. Catelyn Stark
z cyklu "Pieśń Lodu i Ognia"




Kolejna pani, o której miejsce tutaj można by się sprzeczać. Nie wiem, jak tam z nią dalej, bo na razie czytałam tylko pierwszą część Pieśni Lodu i Ognia, ale jak na razie, stanowczo zdobyła moje uznanie w roli matki. Miała co prawda chwilowy kryzys, ale któż ich nie miewa? Dość szybko wzięła się w garść. Postawiona w trudnej sytuacji musiała podejmować trudne decyzje i pozwolić też dokonywać ważnych wyborów swym dzieciom, zwłaszcza dorastającemu Robbowi. Chyba właśnie tym mnie ujęła. Doradzała mu, ale nie narzucała nigdy swojego zdania, bo doskonale wiedziała, że do pewnych rzeczy musi dojść sam. I tylko szkoda, że Jona (bękarta swojego męża) tak strasznie nienawidziła. 


10. Nenneke
z cyklu wiedźmińskiego




Nenneke również dzieci nie miała, ale według mnie Geraltowi to jednak matkowała. Zawsze się o niego martwiła, choć stanowczo twierdziła, że jego mamuśką to ona nie jest i nie będzie. Ale czy w stosunku do Yennefer nie zachowywała się jak teściowa, martwiąca się, że ta nie jest dla Geralta... cóż... odpowiednia? Zabawne to było chwilami i pewnie nazwałabym to zjawisko uroczym, gdyby nie chodziło o te akurat postacie, co do których to określenie brzmiałoby jakoś tak zbyt... beztrosko. 

niedziela, 25 maja 2014

[77] Opowieści z Narnii: Lew, czarownica i stara szafa


Ech, obiecałam recenzję w środę, a znów jest w niedzielę. Przepraszam. I za zaległości u Was też przepraszam, poprawię się. : )



Tytuł: Opowieści z Narnii: Lew, czarownica i stara szafa


Seria: Opowieści z Narnii #1

Autor: Clive Staples Lewis

Wydawnictwo: Media rodzina

Ilość stron: 182


Lubię czasami wracać do książek, które już kiedyś czytałam. Zawsze odkrywam w nich coś nowego.  To trochę jak spotkanie ze starym przyjacielem, bo książki to przecież są nasi przyjaciele, prawda? I tylko żałuję czasami, że tak mało czasu na czytanie, bo tylu książek jeszcze nie poznałam, a już jest sporo takich, które mogłabym czytać wciąż od nowa.

Jedną z takich właśnie książek, które warto sobie od czasu do czasu przypomnieć są Opowieści z Narnii. Pamiętam, że dawniej uważałam je za taki klasyczny przykład fantastyki, w którym to przekonaniu utwierdziły mnie jeszcze ekranizacje. Tym razem, czytając Lwa, czarownicę i starą szafę, miałam wrażenie, że nie czytam żadnej książki fantastycznej, a jedynie piękną baśń. Nie umniejsza to oczywiście zupełnie jej wartości.

Myślę, że fabuła jest prawie wszystkim znana, więc ograniczę się tylko do najważniejszego w jej przypomnieniu. Czworo dzieci, wysłanych w okresie nalotów bombowych na Londyn w czasie wojny do starego domu pewnego (również starego) profesora, wchodzi do szafy. Okazuje się,  że mebel prowadzi do zaczarowanej krainy zwanej Narnią, gdzie przez złą Białą Czarownicę panuje wieczna zima. Czy dzieciom uda się uratować Narnię?

Akcja nabiera tempa dość szybko, nie mamy tu zbyt długich opisów, książkę czyta się błyskawicznie. Ani się nie obejrzysz, już skończyłeś! A wszystko to za sprawą świetnego, lekkiego pióra C.S. Lewisa. Opowieści z Narnii przypominają nieco gawędę, jakąś opowiadaną gdzieś przy ognisku historię, bajkę. Narrator wydaje się wręcz naszym rozmówcą, co chwilę zwraca się do czytelnika, dopowiadając to i owo. Potęguje to jeszcze atmosferę swobodnie snutej opowieści. W dodatku cała powieść niepozbawiona jest niewymuszonego humoru.

Postacie są szalenie wprost sympatyczne. Waleczny i opiekuńczy w stosunku do młodszego rodzeństwa Piotr, poważna i spokojna Zuzanna, prostolinijna, odważna i zawsze radosna Łucja – to trójka dzieciaków, których nie sposób nie lubić. Specjalnie nie wymieniłam tu Edmunda, bo on różni się trochę od rodzeństwa. Nie znaczy to oczywiście, że go nie lubię. Ba! Lubię go chyba bardziej niż pozostałych, bo jest bardziej dynamiczny, zmienia się, popełnia głupstwa. Koniec końców, jest przecież tylko chłopcem, a nie superbohaterem, prawda?

Oprócz czwórki rodzeństwa Pevensie, w Narnii możemy też spotkać mówiące Bobry (czy tylko mnie pani Bóbr kojarzyła się trochę z Molly Weasley?), Białą Czarownicę, która jest typowym wręcz czarnym charakterem i Aslana. Tajemniczego, wspaniałego, groźnego, dobrego lwa Aslana. Chyba nie muszę mówić, że go uwielbiam, prawda? Poznajemy także całe mnóstwo mitologicznych istot z panem Tumnusem (faunem) na czele. Właściwie to właśnie obraz fauna idącego z paczkami przez ośnieżony las zainspirował C.S. Lewisa do napisania Opowieści z Narnii.

Można by się przyczepić, że to wszystko jest zbyt uproszczone, że to śmieszne, że Piotr, który nigdy wcześniej nie trzymał w ręku miecza, nagle prowadzi armię do walki itp., ale po co? Tutaj naprawdę nie ma to najmniejszego znaczenia. To baśń. Z baśniowym klimatem, baśniowymi postaciami i baśniowym urokiem.

Och, opisując postacie zupełnie zapomniałam o Profesorze. To dość intrygujący staruszek, no bo który dorosły uwierzyłby w istnienie Narnii? Wszystko staje się jednaj zrozumiałe, gdy tylko przeczytamy szóstą część cyklu, Siostrzeńca Czarodzieja. Bo tak naprawdę pierwsza część Opowieści z Narnii wcale chronologicznie nie jest pierwszą. Według kolejności wydarzeń jest druga. Chronologicznie można czytać w tej kolejności: 6, 1, 5, 2, 3, 4, 7. Prawdę mówiąc, miałam tym razem tak właśnie zrobić, ale znów zapomniałam. Myślę, że i tym razem odbiór byłby nieco inny.
\
Książka opatrzona jest świetnymi ilustracjami Pauline Baynes, a moje wydanie zawiera dodatkowo zdjęcia z filmu (który, swoją drogą, też kiedyś pewnie zrecenzuję).


Krótko mówiąc, kto jeszcze Lwa, zarownicy i starej szafy nie przeczytał, naprawdę sporo trac i radziłabym mu nadrobić te zaległości jak najprędzej. To cudowna historia o miłości, lojalności i przyjaźni. O walce dobra ze złem i sprawiedliwości. 


Cytat:
"Kto raz został królemw  Narnii, na zawsze nim pozostanie."

Ocena: 10/10

Recenzja bierze udział w wyzwaniach:






Książkę wygrałam w konkursie u Stelli - dziękuję! : ) 

środa, 21 maja 2014

[76] Wędrówka przez sen

Tytuł: Wędrówka przez sen

Seria: Spętani przez bogów #2

Autorka: Josephine Angelini

Wydawnictwo: Amber

Liczba stron: 366

Mitologia grecka fascynuje pisarzy nie od dziś. Bywa też inspiracją do stworzenia powieści typowo młodzieżowych. Ponieważ bardzo ją lubię, niezmiernie się ucieszyłam, gdy w konkursie na Head over heels with books  (dziękuję!) wygrałam Wędrówkę przez sen, drugą część trylogii Spętani przez bogów, bazującej właśnie na mitologii greckiej. Mój entuzjazm nieco osłabł, kiedy zauważyłam, że to paranormal romance, jednak dałam mu szansę. Czy było warto?

Części pierwszej nie czytałam, ale nie miałam większych problemów ze zrozumieniem fabuły. Może chwilami myliło mi się, kto jest kim w rodzinie, ale szybko udało mi się w tym połapać. Bogowie olimpijscy (słynna wielka dwunastka) zostali uwięzieni, gdy cztery domy (rody, rodziny) półbogów, zwanych Sukcesorami, zawarły rozejm. Rozejm jednak nie oznacza zupełnego pokoju. Erynie, boginie zemsty, zmuszają Sukcesorów do wyrównywania dzielących ich domy długów krwi. Co to znaczy? Gdy ktoś z, załóżmy Domu Tebańskiego, ma do wyrównania dług krwi z Domem Rzymskim (bo przodkowie się mordowali) i znajdzie się w pobliżu członka tego domu, mimowolnie próbuje go zabić. Podobnie, gdy znajdzie się w pobliżu Wygańca – Sukcesora, który zamordował członka własnego domu. Ten krwawy maraton może zakończyć tylko jedna osoba – Helena (tak, jest jakimś tam wcieleniem Heleny Trojańskiej). Jako Podziemny Wędrowiec co noc w snach schodzi do Hadesu, próbując znaleźć sposób na pozbycie się erynii. Jednak wędrówki po Piekle przyjemne ani łatwe nie są. Helena potrzebuje pomocy.

Przyznam szczerze, że sam pomysł na fabułę mnie zaciekawił. Mity greckie wplecione we współczesny świat na nieco innych zasadach niż te, które znam z „Percy’ego Jacksona” zapowiadały się obiecująco. Ba! Cała afera z eryniami jest wciągająca, a sposób na uwolnienie się od ich klątwy naprawdę przemyślany i wcale nie taki oczywisty, jak mogłoby się wydawać. W dodatku mamy tu ciekawe przedstawienie Aresa, Hadesa, Persefony i wędrówki po Podziemiu, działającym na pewnych zasadach, ale jednocześnie zupełnie nieprzewidywalnym, okrutnym, zwłaszcza w początkowych rozdziałach książki. Szczerze mówiąc, to właśnie na początku Podziemie przypominało Piekło, potem jakoś zupełnie nie czułam grozy.

I tu zaczyna się pierwszy z moich problemów z tą książką. Nie czułam żadnych emocji podczas czytania. Znaczy, ciekawiło mnie, jak to wszystko się skończy, ale żebym jakoś szczególnie coś przeżywała to raczej nie. Ot, zwykła opowiastka. Ma to chyba jakiś związek z tym, że autorka rozwodzi się nad emocjami postaci, ich relacjami, a ważne wydarzenia, pchające fabułę do przodu, niemal streszcza. Byłoby to w porządku w przypadku obyczajówki, ale tutaj nie bardzo.

Kolejny problem to cała konstrukcja świata z bogami w tle. O ile podział na cztery domy i różne sukcesorskie tradycje są przemyślane,  o tyle mam wrażenie, że jakkolwiek ktoś byłby dyskretny i wzbijał się wysoko w powietrze, sąsiedzi (a nawet nie – ktokolwiek!) zauważyliby kiedyś, że dana osoba potrafi latać. Zwyczajnie ktoś w końcu by to zauważył. Podobnie jak inne nienaturalne zachowania czy reakcje Sukcesorów. Riordan załatwił to Mgłą, Josephine Angelini tego nie dopracowała.

Jeśli chodzi o postacie, miałam mieszane odczucia. Helena mnie drażniła, przez tę swoją całą wyjątkowość i to, że wszyscy ją uwielbiali, a połowa bohaterów płci męskiej jest lub była w niej zakochana. Lucas, jej ukochany, z którym nie może być, gdyż jest… jej kuzynem, jakoś nie zdobył mojej sympatii, ale też niczym mnie nie zdenerwował. Natomiast trzeci bok tego miłosnego trójkąta (no co? nie mówcie, że się nie spodziewaliście – to paranormal romance, musi być trójkąt, jakżeby inaczej), Orion, okazał się całkiem sympatycznym, inteligentnym, pełnym empatii chłopakiem.

Jednak moimi ulubieńcami bezapelacyjnie zostali Claire i Matt. Obydwoje są śmiertelnikami, ale naprawdę świetnie sobie radzą z boskim zamieszaniem, wciąż pozostając sobą – Claire zwana Chichotem odważną, roześmianą i rozgadaną dziewczyną, Matt rozsądnym, dzielnym, lojalnym chłopakiem.

Za co mogę jeszcze autorkę pochwalić? Dialogi. Naturalne, nienadęte, nie przesadnie „wydoroślane” dialogi. Młodzież z książki mówi tak, jak normalna, a w wielu powieściach mam z tym pewien problem. Duży plus.

Mogłabym się trochę uczepić do wydania, bo jest w nim trochę błędów, a poza tym, nie wiem jak Was, ale mnie strasznie irytują fragmenty recenzji Z PRZODU na okładce. Rozumiem, z tyłu. Ale z przodu? No a opis na jednym ze "skrzydełek" zapowiada powieść o wiele gorszą i nudniejszą niż jest. 


Nie wiem czy kiedyś sięgnę po inne części tej trylogii, niemniej jednak nie żałuję, że ją przeczytałam. Nienajgorsza książka z całkiem niemałym potencjałem. 


Cytat:
"Wiedzieć, czego się chce i mieć dość pewności, żeby powiedzieć to na głos, to dwie najtrudniejsze rzeczy w życiu."

Ocena: 6/10


Recenzja bierze udział w wyzwaniach:




niedziela, 11 maja 2014

[75] Gra o tron

Wybaczcie to jednodniowe opóźnienie.Wybaczcie również niedokładną recenzję, ale trudno opisywać arcydzieła.

Tytuł: Gra o tron

Seria: Pieśń Lodu i Ognia #1

Autor: George R.R. Martin

Wydawnictwo: Zysk i spółka

Liczba stron: 837


„Grę o tron” miałam w planach od bardzo, bardzo dawna. Wszędzie zbierała pozytywne recenzje, serial wszyscy zachwalają, znajomi polecali, a moja chęć przeczytania tej książki rosła z dnia na dzień. Dlatego niezmiernie się ucieszyłam, gdy otrzymałam ją na urodziny (dziękuję, dziękuję, dziękuję!). A potem lekko się przestraszyłam, gdy zobaczyłam bardzo negatywną recenzję. Na szczęście niepotrzebnie!

W Siedmiu Królestwach po obaleniu Szalonego Króla, Aerysa Targaryena, nastał pokój. Na Żelaznym Tronie zasiada Robert Baratheon. Jego przyjaciel,  Ned Stark, panuje spokojnie w swojej położonej na dalekiej północy siedzibie – Winterfell. Wizyta króla wywraca jednak życie Starków do góry nogami. Nadchodzi zima. Mur, północny kres bezpiecznego, cywilizowanego świata, również wydaje się być zagrożony. Coś się za nim czai, coś dziwnego i zdecydowanie niebezpiecznego. Jak poszczególne, walczące o władzę rody odnajdą się w nowej sytuacji? Czy czasy pokoju minęły? Co dzieje się z potomkami Szalonego Króla?

Mnóstwo pytań bez odpowiedzi, mnóstwo drobnych, pozornie niewiele znaczących wydarzeń, które okazują się mieć olbrzymie znaczenie – tak mniej więcej wygląda fabuła „Gry o tron”. Choć akcja wcale nie pędzi jak szalona, od tej powieści nie sposób się oderwać. Wciąga już od pierwszych stron. Poszczególne rozdziały to fragmenty skupiające się na poszczególnych postaciach – wiem, że niektórych takie skakanie z narracją irytuje, ale mnie nie. Raczej urozmaica, pozwala ogarnąć całość. Bo tutaj od szczegółu przechodzimy do ogółu, George R. R. Martin umiejętnie poprzez poszczególne osoby potrafi nam nakreślić sytuację polityczną w Siedmiu Królestwach. Robi to naprawdę po mistrzowsku.

Głównych postaci jest sporo, ale możemy je naprawdę nieźle poznać, choć radziłabym nie oceniać ich zbyt pochopnie – tu nigdy nic nie wiadomo. Mam spory problem z wymienieniem ulubieńców, bo, naprawdę, każdy ma w sobie coś wyjątkowego. No dobra, nienawidzę Cersei, jej rozwydrzonego bachora znanego jako Joffrey, Lysy Arryn i jej płaczliwego dzieciaka. I Daenerys, przynajmniej na początku. Jakaś taka… rozmemłana jest. Za to polubiłam chyba wszystkich Starków (Neda i Robba za ich honorowość, Brana, bo pocieszny z niego dzieciak, Aryę, bo jest pyskata i nieprzewidywalna, a Sansę za to… że jest Sansą, jest Sansą i próbuje za wszelką cenę nią pozostać), Jona Snowa (ogólnie całą ekipę z Muru), Petyra Baelisha, Tyriona Lannistera i… och, całą resztę. I wilkory. Kocham te wilkory. Chcę takiego.

Nawet nie wiem, co tu napisać. Chyba nie muszę dodawać, że opisy, dialogi i tak dalej są na bardzo wysokim poziomie? Wszystko to sprawia, że czytelnik niemal czuje się uczestnikiem rozgrywających się w książce wydarzeń. Naprawdę. Ledwie zaczęłam, a już wszystko przeżywałam (wszyscy moi znajomi mogą to potwierdzić). Jestem po prostu zachwycona tą powieścią. Każdym jej elementem.  

Zdecydowanie „Gra o tron” trafia do grona moich ulubionych książek. Już nie mogę się doczekać, aż wezmę do ręki drugi tom i przekonam się, jak to wszystko się dalej potoczy. A potem serial.


Polecam gorąco wszystkim. Zwłaszcza fanom fantastyki, przygód, politycznych intryg. Nie, jednak nie. Zwłaszcza wszystkim. 


Cytat:
"- Czy można okazać dzielnośći, bojąc się jednocześnie?
- Tylko wtedy można być naprawdę dzielnym."

Ocena:10/10


Recenzja bierze udział w wyzwaniach:




czwartek, 8 maja 2014

Podsumowanie kwietnia

Witajcie!


Znowu nie dałam rady z cotygodniowymi recenzjami i opublikowałam w tym miesiącu tylko trzy:
Najwyższą ocenę (6) otrzymał kryminał Maurice'a Leblanca - Aresene Lupin, dżentelmen włamywacz.


W Waszej ankiecie na książkę marca wyróżniliście z kolei Silmarillion J.R.R. Tolkiena.




Oprócz tego niestety niewiele (wiecie, lenistwo świąteczne), ukazał się jedynie post z okazji kanonizacji Jana Pawła II i Jana XXIII. 

Na pasku po prawej stronie pojawiły się dwie nowe zakładki. Pierwsza mówi o tym, gdzie możecie mnie jeszcze znaleźć, tj. na analizatornii Mistszowie Piura oraz na moim Tumblrze (bardzo zaniedbanym, ale postaram się to w najbliższym czasie naprawić). Druga, znacznie ważniejsza nowość, to lista polecanych blogów. Dotychczas widniały na niej tylko blogi recenzenckie, nowa lista zawiera z kolei warte przeczytania blogowe opowiadania itp. Polecam gorąco, listę tę będę w miarę upływu czasu rozbudowywać.

Na dole z kolei pod głównym postem pojawiła się lista najpopularniejszych postów. Nie wiem, ile tam zostanie, ale na razie - a niech jest.

I to chyba na tyle. Przepraszam, że podsumowanie tak późno. 

A teraz znikam oglądać dalej Eurowizję. Mimo wszystko kibicuję naszym. Co jak co, ale wypadli oryginalnie. No i śpiewali również po polsku, a to się chwali. 

Tradycyjnie zapraszam też do głosowania w nowej ankiecie na książkę miesiąca. 

Pozdrawiam Was serdecznie. : )


sobota, 3 maja 2014

[74] Legenda. Rebeliant

Tytuł: Legenda. Rebeliant

Seria: Legenda #1

Autorka: Marie Lu

Wydawnictwo: Zielona sowa

Liczba stron: 304

Na „Rebelianta” miałam czytelniczą chrapkę już od jakiegoś czasu. Zbierał sporo pozytywnych recenzji, wydawał się świetną dystopią w stylu „Igrzysk śmierci”. Kiedy więc otrzymałam tę powieść na urodziny (dziękuję, kochani!), bardzo się ucieszyłam. Czy mój entuzjazm osłabł po przeczytaniu?

Republika. Trwa wojna z Koloniami. W biedniejszych sektorach rozprzestrzeniają się epidemie. Rząd nie ma lekko, a zadania wcale nie ułatwia mu piętnastoletni Day – najsłynniejszy przestępca w kraju. Chłopak kradnie, niszczy, podpala, jednak, jak do tej pory, nikogo nie zabił. Czy więc zabójstwo młodego kapitana Metiasa to jego sprawka? Siostra Metiasa, June, rówieśniczka Daya, jest o tym przekonana i postanawia złapać sprawcę. A nie jest to czcza groźba – June jest nadzwyczaj bystrą i zdolną dziewczyną. Czy uda jej się schwytać Day’a? Czy rząd na pewno chce dobra swoich obywateli? Skąd biorą się epidemie?

Zacznę od słabych stron książki, to potem będzie przyjemniej. Po pierwsze – June. Po drugie – June. Po trzecie – JUNE. Jeżu kolczasty, jak ona mnie irytowała! Nie zrozumcie mnie źle, to nie tak, że jej naprawdę nie lubię. Jej zachowania, jej słowa – wszystko to tworzy naprawdę zwyczajną bohaterkę. Dość inteligentną, ale nie jakąś wybitną. Ot, bohaterka, jakich wiele. Trochę przypomina Lenę z „Delirium” (cała książka zresztą raczej kojarzy mi się z „Delirium” niż z ”Igrzyskami śmierci”) tą swoją naiwnością, że przecież rząd powiedział, to tak musi być. Tyle, że przedstawienie tej dziewczyny… Mary Sue na całej linii. Najwyższy wynik na Próbie, złote dziecko Republiki, wszyscy wysoko postawieni o niej mówią, sam Elektor gratuluje jej udanej misji, taka młoda na takim stanowisku – no niebywałe. „Ochy” i „Achy” pod każdą możliwą postacią. Normalnie szlag mnie trafiał, zwłaszcza, gdy ją poprosili o konsultacje na miejscu zbrodni. Wiem, że miała to być scena, w której June wykazuje się dedukcją, ale przecież dochodziła do takich wniosków, że cała reszta (zawodowi żołnierze i agenci) musiała być naprawdę przygłupawa, żeby samemu na to wszystko nie wpaść. Grr…

Natomiast Day’a jak najbardziej polubiłam. Bystry, ale popełnia błędy. Przestępca, ale troszczy się o ludzi, na których mu zależy. Bywa, że się boi, ale stara się tego nie okazywać. Silny, ale zdarza mu się załamać. Autorka nie przesadziła w żadną stronę i bardzo się z tego cieszę.

Cała reszta postaci też ma się świetnie. Podobnie jest z fabułą i zgrabnie skonstruowanym światem przedstawionym. Pojawiło się kilka intrygujących wątków, jestem ciekawa, jak Marie Lu je rozwinie.  Do języka można się przyczepić, zwłaszcza w dialogach, które chwilami brzmiały nienaturalnie (wiecie, nastolatkowie i małe dzieci mówiący przepoprawnie), ale to raczej jakieś drobniutkie zgrzyty, zupełnie nieprzeszkadzające w odbiorze powieści. Korekta też zbytnio się nie wysiliła, niestety.

Narracja podzielona jest na Day’a i June dzięki czemu możemy poznać historię z punktu widzenia obydwu głównych postaci. To świetne rozwiązanie, bo choć podobni do siebie, Day i June myślą chwilami zupełnie inaczej.

Największym plusem tej powieści jest zdecydowanie fakt, że wciąga i czyta się ją naprawdę błyskawicznie. Mimo wielu niedociągnięć wprost niesposób się od niej oderwać i myślę, że to zadecydowało o tym, że oceniłam ją miarę wysoko.

Jak każda inna dystonia, „Rebeliant” opowiada o władzy manipulującej ludźmi, o buncie. O zbrodniach w białych rękawiczkach. Mówi też o przyjaźni, lojalności, miłości. Właśnie, miłość. Byłabym zapomniała o wątku miłosnym. To dziwne, bo jest tutaj dość znaczący. Wypada jednak wiarygodnie, nie jest trójkątem miłosnym i mnie osobiście się podobał.


Polecam, choć zarówno „Igrzyska śmierci”, do których wiele osób tę książkę porównuje, jak i „Delirium” wywarły na mnie chyba lepsze wrażenie. Mam nadzieję, że kolejne części będą jeszcze lepsze. 


Cytat:
"Każdy dzień oznacza nowe dwadzieścia cztery godziny.Z każdym kolejnym dniem wszystko na nowo staje się możliwe. Obojętnie, czy żyjesz, czy giniesz, możesz mieć tylko jeden dzień naraz."

Ocena: 7/10

Recenzja bierze udział w wyzwaniach:



Popularne posty

The Hunger Games 32x32 Logo