
Reżyser: Peter Jackson
Na podstawie: J. R. R. Tolkien, Hobbit, czyli tam i z powrotem
Pamiętając jak genialny był „Powrót Króla” liczyłam, że i
„Bitwa Pięciu Armii” będzie ciekawsz niż poprzednie dwie ekranizacje „Hobbita”.
Nie, nie łudziłam się, że dorówna którejkolwiek części „Władcy Pierścieni”, ale
miałam cichą nadzieję, że zakończenie tej trylogii wyciągniętej na siłę z
książki o niezbyt dużej objętości okaże się porządnym fantasy i że tchnie z
ekranu trochę tym specyficznym klimatem Śródziemia, który przecież Peter
Jackson oddać potrafi. Lub potrafił…
Do filmu pochodziłam więc z umiarkowanym optymizmem. Strach
pomyśleć, jak wielkie byłoby rozczarowanie, gdyby ów optymizm był większy.
Absurd goni absurd, fabuła właściwie nic sobą nie przedstawia, efekty specjalne
są „przedobrzone”, charakterystyka postaci wypaczona i…
Ech, to ja może spróbuję po kolei…
Fala absurdów. Powódź wręcz. Bard (Luke Evans) strzelający z
własnego dziecka (widziałam gdzieś mema: „Mówili mi, że mogę zostać kim chcę,
więc zostałem kuszą), Legolas (Orlando Bloom) skaczący po spadających
kamieniach i wyw
ijający salta, podczas gdy strzały twardo trzymają się w
kołczanie (jak to ujął mój kolega: „fizycy płakali, jak oglądali”), Thranduil
(Lee Pace) na reniferze/łosiu, pomysł ukrycia kobiet i dzieci w połowie bitwy
(szybko!), Bard dowodzący armią, który idzie sobie pogadać z własnymi dziećmi. Nawet sam początek bitwy – przecież te krasnoludy po prostu stały i groziły
elfom. Wystarczyłaby chwila, żeby je zestrzelić. Po co czekanie? Końcowej walki
Thorina (Richard Armitage) z tym orkiem
nawet nie skomentuję – co tam, że ofiara ma otwarte oczy i sobie płynie pod
lodem, pójdę za nią, NA PEWNO NIE WYSKOCZY.
Wątek, ehm, wybaczcie, miłości między Tauriel (Evangeline
Lilly) a Kilim (Aidan Turner) jest tak nijaki, bezbarwny i nie wiadomo skąd
wzięty, że naprawdę Tłajlajt to przy tym szczyt romansu. No i ta cudna scena,
gdy Legolas groźnym tonem nakazuje „zostaw krasnoluda”. Miodzio.
Postacie. Borze zielony, co wyście zrobili z Thorinem! Ja
wiem, że to wszystko po to, by pokazać, jak chciwość zaczyna go zmieniać, ale
naprawdę nie trzeba było robić z niego aż takiej karykatury. Zamiast litości,
budził raczej śmiech. Podobnie zresztą jak w przypadku Alfrida (Ryan Gage),
który wydaje się być marną podróbką znanego z „Władcy pierścieni” Grimy… No i
Smaug, który, choć był genialny, pojawił się właściwie tylko we wstępie.

Rzecz jasna, polecać filmu też nikomu nie będę.
Książka Vs.Film: Książka