Harry Potter Broom -->

sobota, 22 marca 2014

[70] Ryzykowny układ

Tytuł: Ryzykowny układ

Seria: Czarny Londyn #1

Autorka: Caitlin Kittredge

Wydawnictwo: Jaguar

Liczba stron: 391


Po ostatnich książkach, które, cóż, okazały się dość wymagające, przyszła pora na coś lekkiego. Coś z humorem i wartką akcją. Czy „Ryzykowny układ” spełnił swoje zadanie?

Pete Caldecott (co konsekwentnie czytałam jak Cadlecott i nie umiem inaczej) jest policjantką i, według opisu na okładce, kobietą twardo stąpającą po ziemi, mimo, że dwanaście lat wcześniej przydarzyło jej się coś dziwnego i przerażającego zarazem. Idol nastolatek, młody muzyk, Jack Winmter, chłopak siostry Pete, pokazał jej coś co wyglądało na magię. A później zginął. Teraz zupełnie przypadkiem znów wkrada się w życie głównej bohaterki. Pojawia się niespodzianie i całkowicie odmieniony. Pełen energii, zbuntowany młody chłopak, teraz jest cynicznym, zrezygnowanym, uzależnionym od narkotyków mężczyzną. Ale nadal jest w nim coś magicznego. Pomaga Pete w sprawie zaginionych dzieci. Kobieta nie wie jeszcze, w co się pakuje.

Czytałam do tej pory jedną książkę Caitllin Kitterdge, „Żelazny cierń”, debiut autorki. Pamiętam, że widać było, że nie radzi sobie ona jeszcze do końca z budowaniem fabuły i świata przedstawionego. Znaczy, było ok, ale świat magii był zbyt udziwniony. W „Ryzykownym układzie” dostajemy jej tyle ile trzeba, w odpowiednich proporcjach zmieszaną z kryminałem. Wszystko gra, jest logiczne i spójne.

Londyn w "Ryzykownym układzie" jest dusznym, mrocznym, ponurym miastem. Atmosfera jest coraz cięższa, jednak to wcale nie jest wada. Takie przedstawienie Londynu pasuje znakomicie do tej historii. Opisy zdecydowanie na plus. 

Oczekiwałam od tej książki wartkiej akcji i rzeczywiście ją dostałam. Wciąż coś się działo, nie nudziłam się ani przez chwilę. Zwłaszcza intrygowała mnie przeszłość Pete i Jacka, bo autorka nie wyjaśnia wszystkiego na początku, a powoli, powoli odkrywa dawne tajemnice. To świetne posunięcie.

Trochę słabiej było tutaj z postaciami. Zupełnie nie przejmowałam się ich losem, niby mieli coś tam charakterystycznego, ale nie aż tak, żeby na długo zapaść w pamięć. Chociaż ich relacje wyglądały naturalnie i dało się w nie uwierzyć, to sama kreacja bohaterów nie wyszła jakoś najlepiej. Pete świetnie znosi wszystko i mimo, że narrator wmawia nam, że główna bohaterka jest realistką, istnienie prawdziwej magii nie wydaje się na niej robić zbyt dużego wrażenia. Uzależniony niby od narkotyków Jack całkiem nieźle radzi sobie z nałogiem, w dodatku ten jego cynizm to chyba jakiś głęboko skrywany jest. 

Opis na okładce obiecywał mnóstwo ironicznego humoru. Nie było go jednak za wiele, chociaż chwilami faktycznie się uśmiechnęłam.

Co mi się jednak nie podobało najbardziej? Polskie tłumaczenie. Już nie wspominam nawet o literówkach (czy to widział ktoś od korekty?), przez które postać zmienia płeć w połowie zdania, ale tu są po prostu błędy stylistyczne. „Był garbaty i ubrany w używane ciuchy, zszytych w jasny płaszcz”. Dziwnych konstrukcji zdania jest tu sporo, a takie usterki są okropnie denerwujące. Na przykład MG raz jest młodszą, a raz starszą siostrą Pete. 


Podsumowując, dostałam kawałek całkiem niezłej rozrywki, która, mam nadzieję, poprawi się jeszcze w kolejnym tomie. Oby tylko było w nim mniej błędów. 


Cytat:
"Pete, czasem tak jest że nie możesz dostać tego, czego pragniesz, bez względu na to, jak kurczowo się tego uczepisz. To koniec."

Ocena: 6/10


Recenzja bierze udział w wyzwaniach:





Książkę wygrałam w konkursie na Blasku Książek - dziękuję ; )

sobota, 15 marca 2014

[69] Silmarillion

Tytuł: Silmarillion

Autor: John Ronald Reuel Tolkien

Wydawnictwo: AMBER

Liczba stron: 447


Wreszcie! Po długim czasie udało mi się przebrnąć przez „Silmarillio”, który nawet w pewnym momencie musiałam przerwać. Po tym niezbyt optymistycznym początku recenzji można by się spodziewać, że książka mi się nie podobała, prawda? Otóż nie.

Okej, to ja może od początku. Silmarillion to taka jakby mitologia Śródziemia – świata, w którym rozgrywa się akcja Władcy Pierścieni. Powstał z notatek Tolkiena, które zebrał i zredagował jego syn. Niestety mam wrażenie, że ucierpiała na tym narracja, bo, choć styl Tolkiena nie należy do najprostszych, w Silmarillionie momentami był zbyt toporny i naprawdę cieżko się to czytało, ale o tym za chwilkę.

Książka składa się z pięciu części. Pierwsza opowiada o stworzeniu świata. Opowiada w  sposób zdecydowanie magiczny, cudowny, czarowny, niepowtarzalny. Według niej świat rozpoczął się od pieśni, którą aniołowie (Valarowie) śpiewali na polecenie Boga (Iluvatara). Ale jeden z nich postanowił zaśpiewać inaczej…

Druga opowieść skupia się na przedstawieniu czytelnikowi owych aniołów, które są właściwie istotami boskimi. Dostajemy opis każdego z nich, a także charakterystykę pomniejszych duchów (Majarów) i Nieprzyjaciół.

Kolejna część to Quenta Silmarillion. Jest ona najdłuższa i zajmuje większą część książki. Opowiada o powstaniu elfów, ich życiu wraz z Valarami w raju zwanym Amanem, podróży do Śródziemia, przebudzeniu się krasnoludów i w końcu wkroczeniu na scenę ludzi.  Mówi o walkach ze zbuntowanym Valarem, Melkorem zwanym Morgothem i walkach o Silmarille, świetliste klejnoty, których blask okazał się dla elfów zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem.

Czwarta historia mówi o upadku Numenoru, elfickiego królestwa między Śródziemiem, a Amanem, a piąta to historia Pierścieni Władzy, stanowiąca jakby skrót „Władcy Pierścieni” i opowiadająca tę historię na szerszym tle.

Muszę przyznać, że ostatnia część podobała mi się najbardziej, bo nie gubiłam się w treści. Przyjemnością było dla mnie odkrywanie tego, co znałam już z „Władcy Pierścieni”. Najtrudniej zaś było mi przebrnąć przez Quenta Silmarillion. Mnóstwo postaci, nazw własnych, wątków. Czułam się nimi kompletnie przytłoczona, niejednokrotnie przestawałam rozróżniać o kim właściwie czytam, bo postacie nie były jakieś szczególnie charakterystyczne, oprócz niektórych. Przytoczę Wam jedno zdanie, co byście wiedzieli, o czym mówię: „Riana, córka Belegunda, był żoną Tuora, syna Galdora, a mąż jej w dwa miesiące zaledwie po zaślubinach wyruszył wraz ze swoim bratem Hurinem na bitwę Nirnaeth Arnoediad.” Ale wiadomo, to z założenia mitologia, więc nie ma za bardzo czemu się dziwić. Choć myślę, że brakuje tu jednak pióra Tolkiena, ogarniającego całość.

Książka wzbogacona została cudownymi ilustracjami Teda Nasmitha, przedmową, fragmentem listu Tolkiena, drzewami genealogicznymi elfów, słowniczkiem postaci i miejsc oraz informacjami o językach Śródziemia. Przydatne to wszystko i ciekawe, ale zdecydowanie przydałyby się jakieś mapki, bo jest tylko jedna, średnio ważna. Przy tak skonstruowanej książce, mapka naprawdę by się przydała i z pewnością pomogłaby w ogarnięciu całego obrazu akcji.

Mimo to, Sillmarillion to bardzo dobra książka. Ma swój urok i klimat, chwilami przybiera formę swobodnej gawędy i niektóre historie, skrócone o szczegóły, mogą być pięknymi baśniami. Opowiada o uniwersalnych wartościach, przedstawia archetypy ludzkich zachowań w oryginalnej formie. Mówi o wolności i jej nadużywaniu, o emocjach, często biorących górę nad rozsądkiem, o zdradzie i wybaczeniu, o zaufaniu i nadużyciu go. O tym, że zło nigdy nie zginie zupełnie i zawsze trzeba będzie z nim walczyć.

Jako fanka Tolkiena muszę przyznać, że jestem zadowolona, choć na jakiś czas muszę od Śródziemia odpocząć. Absolutnie nie żałuję, że przeczytałam Silmarillion. To był nowe spojrzenie na tolkienowski świat. Zwłaszcza zadziwiło mnie tutaj przedstawienie Saurona. No bo z „Władcy Pierścieni” kojarzymy go już w formie tego wielkiego oka i postrzegamy jako największe zło. Tymczasem ten wielki Sauron przy Melkorze jest tylko jego sługą(choć utalentowanym). Podobnie cała wojna o Pierścień wydaje się tylko jedną z wielu, wcale nie aż tak znaczącą, gdy przyjrzymy się temu, co działo się wcześniej.


Polecam, ale wyłącznie fanom Tolkiena. Nie radzę zaczynać od tej książki przygody z twórczością tego pisarza, bo można się mocno zrazić. 


Cytat:
"Tak to już jest, że o życiu szczęśliwym i radosnym nie ma wiele do powiedzenia, póki się ono nie skończy."

Ocena: 8/10

Recenzja bierze udział w wyzwaniach:




środa, 12 marca 2014

Na szklanym ekranie: Kamienie na szaniec

Tytuł: Kamienie na szaniec

Reżyser: Robert Gliński

Na podstawie: Aleksander Kamiński, Kamienie na szaniec

Wokół „Kamieni na szaniec” burza rozpętała się jeszcze zanim film pojawił się na ekranach kin. Oburzały się zarówno środowiska prawicowe, jak i lewicowe, wnuk Aleksandra Kamińskiego, autora książki, kazał wycofać swoje nazwisko z czołówki, a i Związek Harcerstwa Polskiego nie krył swojego rozczarowania filmem. Narzekano, że zaniedbano w tej produkcji wszelkie wartości harcerskie, że postacie nie takie, jakie powinny być, że zakłamania historyczne i wyuzdane sceny seksu. Pojawiło się nawet hasło „tylko świnie siedzą w kinie”  wykorzystane przeciwko filmowi. Szczerze mówiąc, poszłam do kina, żeby film wybronić. Myślałam, pewnie przesadzają, przecież nie wszystko musi być idealnie takie jak w książce, dobrze, że chcą „odpomniczyć” bohaterów lektury, chcą, żeby byli bardziej ludzcy.

Tymczasem jaka była moja reakcja po pierwszych dziesięciu minutach filmu? „Matko, co ja oglądam?!” A potem to już facepalm za facepalmem.

Okazało się, że nikt z  krytyką wcale nie przesadzał. Film rzeczywiście jest słaby (oj, przygotujcie się na narzekanie). No dobra, może jednak krytyka przesadzała z tymi scenami seksu, bo wcale nie były jakieś szczególnie uwidocznione czy coś. Tu bym się nie czepiała, bo to raczej najmniejszy problem tego filmu.
Największym zdecydowanie jest przedstawienie harcerzy wcale nie jak ludzi z krwi i kości, jak tłumaczą obrońcy filmu, lecz jak zwykłej bandy niezdyscyplinowanych gówniarzy, bawiących się w wojnę. Ja wiem, że twórcy chcieli ukazać wątpliwości młodych ludzi, ale naprawdę da się to zrobić o wiele lepiej (wystarczy spojrzeć na film „Jutro idziemy do kina”). Tymczasem legendarni harcerze z Szarych Szeregów w filmie pozwalają sobie na pyskówki do przełożonych, ignorowanie rozkazów itp., a ich przyjaźni wcale nie widać. Poważnie. Wyobrażacie sobie Zośkę mówiącego do Rudego „ja mam mózg, a ty nie”? Gdyby polskie podziemie funkcjonowało tak, jak w tym filmie, nie przetrwałoby roku wojny.

Zresztą, Zośka to kolejny problem z tą adaptacją. Jest arogancki, chamski i wcale nie widać tu, że był skromnym, mądrym chłopakiem, świetnym przywódcą, jak mówi nie tylko książka Aleksandra Kamińskiego, ale zwyczajnie historia i ludzie, którzy go znali. Przez pierwsze pół filmu chodzi tylko i marudzi, że nie mają broni, a muszą zabijać Niemców. A pod koniec umiera, bo zwyczajnie zagapił się podczas napadu na posterunek.

Aż zaczynam się cieszyć, że nie zepsuli Alka. Choć właściwie… nie mieli okazji zepsuć Alka, bo w filmie prawie go nie było. Mojego książkowego ulubieńca potraktowano jak zwykłą postać epizodyczną. Słoń miał chyba więcej scen. I wybaczyłabym to pewnie reżyserowi, ale, na litość boską, Alek był na plakatach i zdjęciach promocyjnych jako jeden z trzech głównych bohaterów! Pamiętacie tę wzruszającą scenę z
książki, gdy Alek i Rudy umierali mniej więcej w tym samym czasie, po akcji pod Arsenałem, pytając jeden o drugiego? Otóż w filmie Rudy nie pyta o nic, natomiast śmierć Alka… Opowiem Wam. Jest końcówka akcji pod Arsenałem, ktoś strzela, pada kilku harcerzy (widz widzi ich z oddali), ktoś krzyczy „Alek”, koniec sceny. Aleksy Dawidowski nie będzie już wspomniany do końca filmu.

Zresztą sama akcja pod Arsenałem wygląda sztucznie i chaotycznie, jej uczestnicy, którzy na początku (gdy czekali na przejazd więźniarki) powinni nie rzucać się w oczy,  wyglądają tak samo naturalnie, jak, wybaczcie porównanie, Cullenowie w „Zmierzchu” próbujący wtopić się w tłum. Niemcy naprawdę są w tym filmie idiotami, że niczego się nie domyślili. A, chwila. Przecież Niemcy nie zareagowali nawet w scenie, w której zdenerwowany Zośka podjeżdża na Szucha, celuje do jednego z nich z pistoletu, a potem zwyczajnie sobie odjeżdża. Nie chcę nic mówić, ale normalnie już byłby zastrzelony.

Poza tym, z punktu kogoś kto średnio zna historię czy książkę, akcja wygląda jak bezsensowna, bo „odbili jednego, stracili dwóch”. A przecież uwolniono więcej więźniów niż jednego Rudego. Szkoda, że reżyser tego nie pokazał. Dziwi mnie to, bo Gliński jest dobrym reżyserem (udowodnił to chociażby filmem "Cześć, Tereska").

Czy są jakieś plusy? Och, zawsze się znajdą. Pierwszym z nich jest świetna piosenka Dawida Podsiadło promująca film, „4.30” (pod recenzją). Kolejnym – Tomasz Ziętek w roli Rudego. To młody, nieznany jeszcze aktor, ale ma naprawdę duży potencjał i świetnie poradził sobie z nie najłatwiejszą rolą. Choć charakterem Rudy średnio przypominał swój książkowy pierwowzór, był dobrze wykreowaną i zagraną postacią. Bodaj najlepiej w tym filmie.

Świetnie spisali się też aktorzy w rolach gestapowców – Wolfgang Boos i Oberscharfuhrer Herbert Schulz. Byli przekonujący wskutek czego sceny katowania Rudego nie wypadły najgorzej, choć chwilami wydawały się scenami zrobionymi na zasadzie „ej, zaszokujmy widza, bo nic innego tym filmem nie zaprezentujemy”. No i pomijając moment, gdy jeden z żołnierzy kopie Rudego, by spadł ze schodów, a ten wyrabia zakręt na półpiętrze...

Jest też jedna bardzo, bardzo dobra scena. Niemiecki oficer strzela do ludzi podczas łapanki, a jeden z mężczyzn, próbując wstać śpiewa „siekiera, motyka, piłka, alarm, przegra wojnę pewien malarz”. I śpiewa do ostatniej chwili.

Dobra, dość narzekania, jeśli chcecie obejrzeć z ciekawości – obejrzyjcie, ale raczej nie polecam. Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę próbowałam dojrzeć w tym filmie więcej czegoś na poziomie. Niestety nie potrafię. Bo tu nie chodzi o zgodność z książką, ale z historią czy choćby logiką.  I nie, nie zgodzę się z argumentem, że „serial >>Czas honoru<< też ma nieścisłości historyczne”. Może i ma, ale tam nie rażą aż tak, bo to serial o postaciach fikcyjnych. Alek, Rudy i Zośka żyli naprawdę. Ich rodziny wciąż żyją. Jak się mogą czuć oglądając tę produkcję? Ja poczułabym się urażona. Ten film jest wręcz obraźliwy dla legendarnych Szarych Szeregów. Nie tak to wyglądało, moi drodzy. Zupełnie nie tak. 

Książka vs. Film: Książka


A na zakończenie macie tutaj "4. 30":


niedziela, 9 marca 2014

[68] Wielki Gatsby


Miało być wczoraj, ale byłam w kinie na "Kamieniach na szaniec" i się nie wyrobiłam. Jednak to tylko dzień różnicy i wygląda na to, że wróci recenzja co sobotę.  : )

Tytuł: Wielki Gatsby

Autor: Francis Scott Fitzgerald

Wydawnictwo: Rebis

Liczba stron: 198


Przyznam, że do przeczytania tej książki zachęciły mnie pozytywne opinie dotyczące najnowszej ekranizacji. Postanowiłam jednak, że najpierw lepiej będzie przeczytać. Jak wrażenia?

Narratorem powieści jest Nick Carraway, makler giełdowy, którego dom stoi w sąsiedztwie rezydencji tajemniczego Jay’a Gatsby’ego. Czemu tajemniczego? Otóż bogaty Gatsby wciąż urządza w swym domu wspaniałe przyjęcia, ale nikt tak naprawdę nic o nim nie wie. Krąży wiele pogłosek, ale Nick Carraway raczej w nie nie wierzy.W końcu dane jest mu naprawdę dobrze poznać Gatsby’ego. Jego losy - od dzieciństwa, gdy był ubogim, ale ambitnym i inteligentnym chłopcem, poprzez błyskotliwą karierę wojskową, aż do bogacza w wielkiej rezydencji. A w tym wszystkim niemałą rolę odgrywa pewna kobieta…

Nie oczekujcie od tej powieści jakiejś trzymającej w napięciu akcji, bo srogo się zawiedziecie. To raczej opowieść, gawęda snuta przez narratora. Snuta w bardzo, bardzo dobry sposób. Nick jest bystrym obserwatorem, trafnie ocenia sytuację wokół siebie. Narracja jest płynna, opisy plastyczne, ale nigdy nie przydługawe czy nudzące. Klimat lat dwudziestych – o tak, to jest i to zdecydowanie na plus.

 Postacie są świetne, mimo, że książka ma zaledwie 200 stron. Chyba nikt nie będzie zdziwiony, jeśli powiem, że moją ogromną sympatię zdobył Gatsby? Tajemniczy, romantyczny, inteligentny, z dobrymi manierami i tragiczną trochę historią. Nie śmiejcie się, ale skojarzył mi się (tak, tak, rozszerzony polski zrobił mi coś z mózgiem) z naszym polskim Stanisławem Wokulskim z „Lalki”. Mają podobną historię. Tylko Gatsby jest bardziej tajemniczy, elegancki i taki jakiś w ogóle bardziej. Świetny.

Co do reszty to nie są jacyś wybitni, ale na pewno wypadają ponad przeciętnie. Stworzyć takie postaci w książce tak krótkiej  to naprawdę talent i klasa i to się autorowi chwali.

Prawie bym zapomniała o moim drugim ulubieńcu. Znaczy, już wspomniałam, że Nick Carraway to świetny obserwator, ale to także dobry człowiek, oddany przyjaciel i ogólnie ciekawa, mądra postać. Potrafi się odnaleźć niemal w każdej sytuacji.

Jedyne do czego można się przyczepić to to, że książka zdecydowanie powoli się rozkręca. Ale nie chcę czepiać się za bardzo, bo chyba w tym jej urok. Wciąga, ale dyskretnie, subtelnie, powoli. Majstersztyk.


„Wielki Gatsby” to zgrabnie opowiedziana historia o miłości typowo romantycznej – trwałej, wielkiej i nie do końca szczęśliwej. To także opowieść o samotności, o ludziach i tym jak potrafią być interesowni i egoistyczni. I o człowieku, który był wart wiele, ale niewielu o tym wiedziało. 


Cytat:
'Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość."

Ocena: 9/10


Recenzja bierze udział w wyzwaniach:




niedziela, 2 marca 2014

Podsumowanie lutego

Witajcie!

Narzekałam na leniwy styczeń, a w lutym było jeszcze gorzej ;/ Jednak ostatnio coś ruszyło i marzec powinien być już lepszy ; )

W lutym tylko dwie recenzje:

Najwyższą ocenę (6-) uzyskała Gra anioła Carlosa Ruiza Zafóna.



Oprócz tego ukazało się jedno zestawienie Top10 (ostatnio bardzo przeze mnie zaniedbane), dwa posty 30-day Book Challenge i opowiadanie Very Merry Christmas.

W ankiecie na książkę stycznia wygrał Sezon burz Andrzeja Sapkowskiego (wiecie, że mnie to cieszy, prawda? xd) Ankieta lutowa już jest : )



Dołączyłam też do wyzwania Czytam opasłe tomiska.

Dorobiłam się również fanpage'a na facebooku, na którego serdecznie Was zapraszam - KLIK

Życzę owocnego marca i pozdrawiam : )



Popularne posty

The Hunger Games 32x32 Logo