Harry Potter Broom -->

niedziela, 21 lutego 2016

[101] Inwit

Tytuł: Inwit

Seria: Algorytmy wojny #4

Autor: Michał Cholewa

Wydawnictwo: War Book

Liczba stron: 508


Kiedy ponad rok temu recenzowałam „Fortę” Michała Cholewy, po raz pierwszy w życiu byłam naprawdę zachwycona powieścią science fiction, gdyż nigdy nie był to mój ulubiony gatunek. Wtedy jednak wartka akcja i doskonale wykreowane postacie sprawiły, że zmieniłam nieco zdanie i zaczęłam wyczekiwać dalszych przygód kaprala Wierzbowskiego i spółki. Doczekałam się, a „Inwit” z pewnością moich dość wysokich oczekiwań nie zawiódł.

Po wydarzeniach na Atropos Marcin Wierzbowski awansował – teraz jest sierżantem. W Dowództwie Operacji Specjalnych, popularnie zwanym „oesami” i znanym z niekonwencjonalnych akcji i równie niekonwencjonalnych (oraz niekoniecznie moralnych) metod. To nie wróży nic dobrego. Gdy więc oddział naszego głównego bohatera zostaje nagle wezwany w środku urlopu, staje się jasnym, że zbliżają się kłopoty. Czyżby przełom w wojnie z Amerykanami, na których terytorium wpływów znajduje się planeta Liberty, gdzie zostaje wysłany zespół Wierzbowskiego? Liberty tymczasowo jest sojuszniczką Unii Europejskiej, jednak przymierze to wydaje się być dość kruche. Czy jest takie naprawdę? Czy na tej planecie z czteromilionową populacją, jest cokolwiek wartego oprócz kopalń niezwykle cennego surowca – caellium? Jaką grę prowadzi przełożony Marcina, pułkownik Brisbane?

Fabuła nie jest prosta. Poziom komplikacji już w poprzednich częściach był wysoki, ale tutaj rośnie jeszcze bardziej. Nic w tym zresztą dziwnego, operacje oesów nie mogą  być przecież proste. Dlatego właśnie należą się ogromne pochwały autorowi, który jest wstanie wszystkie te wątki połączyć, tkać fabułę z przeróżnych nici  i niczego nie poplątać, nie popełnić błędów merytorycznych w obrębie utworzonego przez siebie świata, nie zgubić sensu i logiki, trzymać się spójności. Mało tego! Cholewa odkrywa karty przed czytelnikiem bardzo powoli, stopniując napięcie, nie wyjaśniając, o co toczy się gra, ale też nie sprawiając, że ten zirytowany odrzuci książkę, nie wiedząc zupełnie, o co w niej chodzi. W miarę nadążałam nawet ja, kompletny laik, jeśli chodzi o science fiction, a już w ogóle o jego militarną odmianę. Dlatego zasada złotego środka została zachowana.

W przeciwieństwie do poprzedniej części, tym razem nie czułam się przytłoczona ogromem nazw związanych z nowoczesnymi technologiami, statkami kosmicznymi, infrastrukturą opisywanej planety. Być może po prostu przywykłam do tego świata i szybciej przyswajałam pewne informacje, jednak myślę, że zasługa w tym raczej bardziej zrównoważonych opisów, braku chaosu i umiejętnie prowadzonej narracji.

W dodatku w porównaniu do „Forty” mniej jest tu akcji stricte militarnych (co nie znaczy, że jest ich mało), bowiem otrzymujemy także informację o polityce Unii, Liberty i Stanów Zjednoczonych. Niektórzy mogą być tym zawiedzeni, dla mnie natomiast to poszerzenie perspektywy i pokazanie, że stworzony przez Michała Cholewę świat po prostu się rozwija. Z rosnącym zainteresowaniem obserwowałam poczynania rządu i Służby Bezpieczeństwa Liberty dotyczące sojuszu z Unią i walki z terrorystami oraz prowadzenie polityki przez unijną ambasador, Evę Dunbar. Autor z dużym wyczuciem opisał polityczne mechanizmy i dyplomatyczne zagrania poszczególnych stron konfliktu, uwzględniając jednocześnie psychologię poszczególnych bohaterów.

Skoro już mowa o bohaterach, jest chyba o nich samych trochę mniej niż w poprzedniej części. Nie oznacza to, że są źle wykreowani czy nic o nich nie wiemy. Raczej poznajemy tu poszczególne postacie przez ich działania niż opis, co w gruncie rzeczy jest świetnym zabiegiem. Sam Wierzbowski coraz bardziej zyskuje moją sympatię i autentycznie współczuję mu wyborów, których musi dokonywać w czasie swojej służby wojskowej. Dużym plusem jest pokazanie wątpliwości targających Marcinem i jego stopniowe, coraz większe chyba wyobcowanie, które odczuwa.

Mamy także  w „Inwicie” więcej pułkownika Brisbane’a, którego opanowanie i umiejętności analityczne naprawdę podziwiam i mocno cenię niejednoznaczność tej postaci.

Brakowało mi trochę większej obecności oddziału Wierzbowskiego – Issakson, Weissa, Szczeniaka. Niby byli, ich cechy charakterystyczne dało się wyłapać, ale zostali trochę usunięci w cień, takie przynajmniej odniosłam wrażenie.

Jeśli macie ochotę na dobrą powieść z wartką akcją, ciekawą galerią postaci, opowiadającą o wcale niełatwych rzeczach – wojnie, polityce, wyborach moralnych, odpowiedzialności i sytuacjach absolutnie podbramkowych, powieść, w której możecie kibicować naprawdę świetnie wykreowanym postaciom, z których z pewnością jakaś przypadnie Wam do gustu, powieść o rozwiniętej, gruntownie zaplanowanej fabule – sięgnijcie po „Inwit”, nawet jeśli nie jesteście fanami gatunku. Bo jeśli jesteście, to dla Was pozycja obowiązkowa!


Cytat: 
"Przez chwilę zastanawiał się, kto go zgłosił. Może po prostu rutynowo sprawdzano każdą nową osobę wykrytą przez wszechobecne na ulicach i w budynkach kamery bezpieczeństwa? A może ktoś z hotelu, przypadkowy przechodzień? Spojrzał na niego i pomyślał: ten to nie wygląda na człowieka?" 

Ocena: 9/10



Książkę otrzymałam od wydawnictwa War Book dzięki życzliwości jej autora. 
Dziękuję za zaufanie.  : )



Wracam. Tak myślę. Nie obiecuję regularności, mam jednak nadzieję, że przynajmniej raz na dwa tygodnie uda mi się opublikować recenzję. Trochę "otrzaskałam się" już ze studiowaniem i chyba nauczyłam rozplanowywać sobie czas. 

Kolejnym powodem mojego powrotu jest zrecenzowana wyżej książka. Przyszła z wydawnictwa z zaskoczenia i to, że ktoś pamiętał o moich recenzjach, dało mi zastrzyk pozytywnej energii do kontynuowania tego, co przecież robiłam z zapałem już od dawna, a co nagle urwało się w październiku wraz z rozpoczęciem studiów i rosnącym stosem lektur.

Dziękuję wszystkim, którzy pamiętają i tym blogu i czasem tu zaglądają. 

Coś stało się z nagłówkiem, postaram się to naprawić. 

Pozdrawiam Was serdecznie,
StrawCherry. :  )


niedziela, 18 października 2015

[100] Przemiana

Tytuł: Przemiana

Autorka: Jodi Picoult

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Liczba stron: 544


Po Bez mojej zgody i Kruchej jak lód miałam już pewne wyobrażenie co do twórczości Jodi Picoult, bo obie książki, choć każda interesująca na swój własny sposób, miały sporo elementów wspólnych – chore dziecko, matkę, usiłującą je uratować za wszelką cenę, niełatwe dylematy moralne, pięknie ukazane relacje rodzinne, rozbudowane wątki postaci drugoplanowych, których losy splatają się z dziejami głównych bohaterów. Byłam więc przekonana, że wiem, czego mogę spodziewać się po Przemianie. Czy moje przewidywania okazały się trafne?

O czym właściwie jest Przemiana? Elizabeth, córka June, miała dwa latka, kiedy jej matka została wdową. Kobieta była przekonana, że drugi raz nie spotka już miłości, los jednak pozytywnie ją zaskoczył. Kurt okazał się cudownym mężem i wspaniałym ojczymem. Jednak spokojne życie June znów przewraca się do góry nogami. Ponownie spotyka ją tragedia. Jej sprawcą jest Shay Bourne – jak się okazuje jedyny człowiek, który może ocalić Claire, córeczkę June  - najdroższą jej osobę na świecie. A czy ktoś ocali Shaya?

Fabuła powieści, choć to książka obyczajowa, nie jest wcale prosta. Autorka do ostatnich stron nie odkrywa wszystkich kart, a pewnych szczegółów z przeszłości bohaterów wcale nie ujawnia, pozostawiając domysły czytelnikom. Powoli, z wyczuciem, umiejętnie operując retrospekcjami i w odpowiednich momentach oddając głos poszczególnym bohaterom (bo pierwszoosobowa narracja prowadzona jest naprzemiennie przez niemal wszystkie główne postaci) ujawnia fakty dotyczące ich przeszłości, dozuje czytelnikowi informacje, pozwalając mu analizować je w coraz szerszym kontekście.

Przemyślenia, do jakich zmusza, wcale nie są banalne. Na pierwszy plan wysuwają się rozważania o moralności i czy w zgodzie z nią można skazać człowieka na śmierć. Co sprawia, że takie wyroki zapadają? Jak tytaniczną pracę wykonują ludzie, którzy w USA z karą śmierci walczą. Co może sprawić, że człowiek zmienia swoje poglądy w takiej kwestii?

Ponadto możemy w „Przemianie” znaleźć wiele rozważań natury religijnej. Jeden z bohaterów jest katolickim księdzem, inna postać to córka rabina. Okazuje się, że choć wychowani w innej wierze, mają podobne poglądy na pewne sprawy. A jeśli myślą inaczej, uczą się to szanować. To niezwykle cenna lekcja.

Jak zwykle u Picoult mamy całkiem wiarygodnie nakreślone relacje matka-córka. Claire i June są ze sobą bardzo zżyte, kobieta kocha córkę nad życie, zaś dziewczynka ufa jej i traktuje jako autorytet. Co nie znaczy, że nie mogą czasami się nie rozumieć. Ważne jest, że próbują wszelkie różnice w myśleniu i postrzeganiu świata nawzajem sobie tłumaczyć.

Oprócz troskliwej June, która uczy się trudnej sztuki wybaczania, Claire usiłującą zrozumieć matkę, Michaela przeżywającego kryzys wiary i Maggie walczącej z własnymi kompleksami, jest jeszcze Shay Bourne. Młody mężczyzna, który zrobił coś strasznego i teraz musi ponieść karę. Jednak czy należy oceniać go tak surowo? Co nim kierowało? Czy naprawdę ten wrażliwy, wydaje się, że lekko opóźniony w rozwoju, człowiek mógł dopuścić się przypisywanego mu okrucieństwa? Uwierzcie, że odpowiedzi na te pytania naprawdę nie są oczywiste.


Oprócz mnóstwa chwil refleksji „Przemiana” dostarcza także wielu emocji – od śmiechu, poprzez łzy wzruszenia, aż po bezsilny gniew, że coś potoczyło się tak, a nie inaczej. No i jest też po prostu naprawdę nieźle napisaną powieścią obyczajową, zdecydowanie się wyróżniającą. Polecam serdecznie.


Cytat: 
"Każdy ma  w sobie trochę z Boga... i trochę z mordercy. A potem już tylko od życia zależy, która strona weźmie górę." 

Ocena: 7/10


Nie mogę wprost uwierzyć, że to już setna moja recenzja! Z tej okazji w niedługim czasie zamierzam przygotować dla Was jakiś konkurs.

Dziękuję, że ze mną jesteście i przepraszam, że ostatnio ja sama zaglądam do blogowego świata tak rzadko. Przejście z liceum na studia jest jednak absorbujące i muszę się na tej uczelni trochę ogarnąć. 

Pozdrawiam, 
Strawcherry. ; )

sobota, 18 lipca 2015

[99] Lux perpetua

Tytuł: Lux perpetua

Seria: Trylogia husycka #3

Autor: Andrzej Sapkowski

Wydawnictwo: Supernowa

Liczba stron: 560


W końcu znalazłam czas, by dokończyć Trylogię husycką – dzieło mojego ulubionego pisarza, twórcy „Wiedźmina” – Andrzeja Sapkowskiego. W moje łapki wpadła ostatnia część serii – „Lux perpetua”. Czy jest tak dobra, jak poprzednie tomy? Czego można się po niej spodziewać?

Reinmar z Bielawy zwany Reynevanem jest już znaczącą postacią w husyckich szeregach. Jak to w życiu bywa, oznacza to nie tyle nowe przywileje, ile nowych wrogów. A tych nigdy głównemu bohaterowi nie brakowało. Choć przez całą serię dorósł, nie udało mu się pozbyć wyjątkowego talentu pakowania się w tarapaty. Tym razem nie dość, że wciąż szuka swej porwanej ukochanej, to jeszcze staje przed wyborem między miłości ą a lojalnością. Pomaga mu, jak zwykle do bólu praktyczny i szczery, Demeryt Szarlej. Z kolei trzeci z kompanii, Samson Miodek, także stanął na rozstaju dróg. Którą z nich wybierze? Co knuje Grellenort? Gdzie podziewa się Urban Horn? I, przede wszystkim, gdzie jest Jutta?

Jak widać, pytaniom nie ma końca, pomalutku jednak jawią się też na nie odpowiedzi. Jednak, co nie jest niczym zaskakującym w powieściach Sapkowskiego, wszystkiego czytelnik się nie dowie. Bo i o czym miałby rozmyślać po lekturze?

A wierzcie mi, jest o czym. Niełatwe wybory moralne bohaterów, całe mnóstwo niebezpiecznych przygód, świetnie odzwierciedlone tło historyczne wydarzeń, niepowtarzalna warstwa językowa utworu, łacińskie zwroty i wyrażenia wplecione w tekst. To wszystko składa się na finał trylogii idealnie do niej pasujący – pełen zwrotów akcji, trzymający w napięciu, pochłaniający bez reszty, intrygujący. 

Nie sposób pominąć bohaterów powieści – bohaterów z krwi i kości, bez względu na to, czy są postaciami pierwszoplanowymi czy pojawiają się tylko w epizodach. Sapkowski ukazał poprzez nich, jak skomplikowane mogą być dzieje ludzkiego życia i jak nawet nie spodziewamy się, jak nasze decyzje mogą wpłynąć na losy innych ludzi. Ponadto w mistrzowski sposób zaprezentował przemianę i dorastanie swych bohaterów (z moim ulubieńcem – Reinmarem na czele) przy jednoczesnym pozostaniu tym samym człowiekiem, jakim było się kiedyś.

Co jeszcze mogę powiedzieć o „Lux perpetua”? Bardzo wiele, ale chyba nikomu nie będzie się chciało czytać tych wszystkich „ochów” i „achów”, mam rację? Tym bardziej, że byłyby podobne, co przy poprzednich częściach, a nawet innych utworach Sapkowskiego. Powiem więc tylko, że czytając, czułam całą gamę emocji (łącznie z… zdenerwowaniem na autora za… no, kto przeczyta, będzie wiedział za co), zainteresowałam się nieco tematem wojen husyckich no i ogólnie myślami byłam razem z Reynevanem i spółką.

Polecam gorąco całą trylogię – naprawdę jest warta przeczytania, choćbyście wcale nie przepadali za tego typu literaturą.



Cytat:
"W Polsce każdy, kto u władzy, ma własne, prywatne interesy i niezmiennie własny interes dobrem ojczyzny nazywa, tak u was od wieków jest i po wiek wieków będzie."

Ocena: 10/10

poniedziałek, 22 czerwca 2015

[98] Ziemia skuta lodem

Tytuł: Ziemia skuta lodem

Seria: Zwiadowcy #3

Autor: John Flanagan

Wydawnictwo: Jaguar

Ilość stron: 350


Zaciekawiona „Ruinami Gorlanu” i usatysfakcjonowana kontynuacją – „Płonącym Mostem” postanowiłam kontynuować przygodę ze słynnym cyklem Johna Flanagana, który zjednał mu tylu czytelników na całym świecie i sięgnęłam po trzecią część „Zwiadowców”. Jak „Ziemia skuta lodem” wypada na tle swych poprzedniczek?

Will i Evanlyn trafili do skandiańskiej niewoli. Zmierzają do obcej sobie krainy, nie wiedząc zupełnie, co ich czeka. W dodatku dziewczyna musi ukrywać swoje królewskie pochodzenie, by nie wpaść w jeszcze większe tarapaty. Czytelnik śledzi, jak ta dwójka młodych ludzi próbuje poradzić sobie w nowych, trudnych warunkach, jak gorączkowo szuka drogi ucieczki. Czy ją znajdzie?
Tymczasem Halt i Horace wyruszają we własną, równie pełną niebezpieczeństw podróż. Jej celem jest uratowanie Willa – przyjaciela Horace’a i ucznia Halta, do którego ten szczerze się przywiązał i którego poprzysiągł uratować. Jednak król uważa, że priorytetem działania Korpusu Zwiadowców jest coś innego…

Na początek minusy, których, na szczęście, jest bardzo mało. A właściwie tylko jeden. Niewiele mnie zaskoczyło. Historia przedstawiona przez Flanagana jest dość łatwa do przewidzenia i naprawdę nietrudno się w niej połapać. Nawet zakończenie wydaje się być zwyczajnie oczekiwane przez czytelnika, który chyba nie spodziewa się niczego innego.

A mimo wszystko, historia Willa i spółki nie nudzi i tutaj ujawnia się talent autora. Niby nic szczególnego, a jednak czyta się to z zainteresowaniem, coraz bardziej zżywając się z bohaterami. Nie wiem, czy to zasługa wartkiej akcji czy też lekkiego pióra Flanagana, ale „Zwiadowcy” z każdą częścią wciągają coraz bardziej, przygoda zaczyna nabierać tempa, a świat przedstawiony w serii staje się coraz bliższy.

Wspomniałam o bohaterach, bo też nie sposób ich nie docenić. Zwłaszcza, że, ku mojej wielkiej radości, niemal połowa książki skupia się na moim ulubieńcu – Halcie. Co prawda w towarzystwie Horace’a, którego lubię o wiele mniej, ale przy starym zwiadowcy wszyscy zyskują. Mniej było za to Willa, głównego bohatera, kosztem rozwoju Evanlyn i przede wszystkim skandyjskiego kapitana, Eraka. Ten okazał się być bohaterem niezwykle intrygującym i szybko zdobył moje czytelnicze serce. 

Wydaje mi się jednak, że każdemu poświęcono dokładnie tyle miejsca, ile było trzeba, nie mniej i nie więcej. Dzięki temu możemy poznać różne połączone z sobą historie i różne punkty widzenia. Stworzyć sobie pełniejszy obraz całej historii. To także pokazuje wyczucie autora.


Wyjątkowy klimat cyklu pozostał utrzymany. Przygoda z nutką elementów fantastycznych – idealna mieszanka dla młodego czytelnika (choć i dorośli narzekać nie powinni). Okraszona humorem, z barwnymi  postaciami, coraz bardziej „swojska” z każdym tomem.  Zdecydowanie warta polecenia.


Cytat:
"Jednak nigdy nie wiadomo, co przyniesie jutro. Najważniejsze, żeby wierzyć, nie poddawać się. Teg nauczył mnie Halt. Nigdy się nie poddawaj, bowiem kiedy pojawi się sposobność, musisz być gotów, żeby z niej skorzystać."

Ocena:  8/10

poniedziałek, 15 czerwca 2015

[97] Gwiazd naszych wina

Tytuł: Gwiazd naszych wina

Autor: John Green

Wydawnictwo:Bukowy las

Ilość stron: 320


Pewnie co niektórzy z Was wiedzą już, że nie przepadam ani za typowymi młodzieżówkami, ani za książkami, których głównym tematem jest miłość. Nie przepadam także za tkliwymi pozycjami, które składają się z samych scen – wyciskaczy łez. Dlatego też początkowo nie miałam najmniejszej ochoty sięgać po słynną powieść Johna Greena, „Gwiazd naszych wina”.  Jednak recenzje, które czytałam były naprawdę zachęcające i sugerowały, że ta książka naprawdę warta jest uwagi. Że mówi co prawda o dwojgu młodych, zakochanych w sobie ludziach, w dodatku zmagających się ze śmiertelną chorobą, ale nie jest schematyczna i prezentuje sobą coś więcej niż przesłodzone sceny wyznawania sobie uczuć. Jeszcze bardziej zachęciła mnie ekranizacja, na którą wyciągnęła mnie koleżanka. I całe szczęście, że jednak to wszystko przekonało mnie do sięgnięcia po ten bestseller.

Parę słów fabule, która, mimo wszystko, skomplikowana jednak nie jest. Siedemnastoletnia Hazel Grace  od czterech lat walczy z nowotworem. Przerzuty do płuc sprawiły, że dziewczyna nie rusza się nigdzie bez aparatu tlenowego. Lekarze nie dają jej szans na powrót do zdrowia. Dziewczyna nie ma zbyt wielu przyjaciół, jest bardzo samotna. Na grupie wsparcia poznaje Augustusa – chłopaka, dzięki któremu na nowo odzyskuje radość życia.

Czytelnik może obserwować rodzące się uczucie dwojga młodych ludzi, którzy  przecież nie różnią się od swych rówieśników. Poza tym, że są śmiertelnie chorzy, są też zwyczajnymi nastolatkami. To zostaje wielokrotnie podkreślone – nikt tych postaci nie koloryzuje, nie heroizuje, brak tu zbędnego patosu, czego trochę obawiałam się w książce tego rodzaju. To zwyczajni nastolatkowie: mający wiele wątpliwości, szukający wsparcia u bliskich im osób, w tym przyjaciół, żartujący, mający swoje pasje i marzenia, złoszczący się. Wszystko to jednak zostaje niestety zdominowane przez chorobę, z którą muszą zmagać się każdego dnia, a która sprawia, że każdy dzień może być ostatni. I chyba właśnie ten cień choroby budzi tak głęboki smutek, kiedy czyta się tę powieść. Dobrze, że autor go nie podkreślał na każdym kroku, a jednak pozwala go odczuć. Green naprawdę potrafi stworzyć wyjątkowy nastrój lektury, okraszając ją dodatkowo scenami humorystycznymi – dzięki temu chwilami mamy ochotę płakać, a chwilami się uśmiechamy, czy wręcz głośno śmiejemy. Jak w życiu.

Wiarygodne postacie to duży plus tej powieści. Oprócz wrażliwej, kochającej czytać Hazel i wiecznie optymistycznego Augustusa, mamy też Issaka, przechodzącego ciężkie chwile, potrzebującego wsparcia przyjaciół, ale i wspierającego ich. Mamy starego, zgorzkniałego pisarza, którego tragedia z przeszłości zmieniła w opryskliwego gbura. A przede wszystkim, mamy rodziców Hazel i Gusa, którzy muszą poradzić sobie ze świadomością, że ich dzieci są śmiertelnie chore. Którzy muszą z tą świadomością żyć i przygotować się na odejście ukochanych pociech, na życie po ich śmierci.

Nie powiem, że wszystko mi się  podobało. Miałam problem z konstrukcją zdań, zwłaszcza na początku książki. Niektóre brzmiały bardzo niezgrabnie, ale nie wiem, na ile to wina autora, a na ile polskiego tłumaczenia. Poza tym jest naprawdę świetnie. Narratorką całej powieści jest Grace, co sprawia, że lektura ta jest zrozumiała i przyjemna w odbiorze dla młodego czytelnika.


„Gwiazd naszych wina” to pełna uroku opowieść, mówiąca o sprawach trudnych w niezwykle prosty sposób. Skłaniająca do refleksji, ale nie moralizatorska. Wzruszająca, ale i zabawna. I z całą pewnością warta polecenia. 


Cytat: 
"... martwi widziani są tylko przez potworne pozbawione powiek oczy pamięci. Żywi, dzięki Bogu, zachowują zdolność zaskakiwania i rozczarowywania."

Ocena: 8/10

poniedziałek, 1 czerwca 2015

[96] Baudolino


Wracam do żywych. Aż trudno mi uwierzyć, że ostatnią recenzję opublikowałam w lutym. Myślę jednak, że trochę przerwy wyjdzie na dobre i mnie, i blogowi, za którym się już trochę stęskniłam. Musiałam nieco odpocząć w tej maturalnej gonitwie, swoją drogą, nieco bezsensownej. Matura zdecydowanie jest przereklamowana. 
Będę starała się trzymać regularnego dodawania recenzji co tydzień, w razie jakiegoś przestoju związanego np. z wakacyjnym wyjazdem, będę na bieżąco informować na facebooku.
Pozdrawiam,
wasza StrawCherry. ; )


Tytuł: Baudolino

Autor: Umberto Eco

Wydawnictwo: Noir sur Blanc

Ilość stron: 516


Za twórczość  Umberto Eco chciałam się zabrać już od dawna, choć planowałam zacząć od „Imienia Róży”. Zachwalanie tego autora przez Sapkowskiego w „Historii i fantastyce” ostatecznie mnie zmobilizowało, jednak na półce miałam akurat „Baudolina”, więc sięgnęłam ostatecznie po  tę właśnie powieść Eco. Jak wypadło moje pierwsze spotkanie z tak słynnym pisarzem?

Jest rok 1204, trwa krucjata. Krzyżowcy plądrują Konstantynopol. Na ulicach nie jest bezpiecznie, nawet mury świątyń nie stanowią pewnego schronienia. Miasto zaczyna płonąć. W tym zgiełku i chaosie tytułowy Baudolino opowiada uratowanemu właśnie bizantyjskiemu historykowi, Niketasowi, dzieje swego życia. A jest co opowiadać – zaczynając od lat spędzonych na dworze cesarza Fryderyka Barbarossy, poprzez studia w Paryżu, aż po wędrówkę do legendarnego królestwa Księdza Jana.

Umberto Eco odmalował fascynujący obraz średniowiecznej Europy. Jej realia, kulturę, ludzkie myślenie. Opowiedział historię sporów Barbarossy z miastami włoskimi, dotknął tematu wypraw krzyżowych, opisał znaną legendę. Ubarwił to wszystko pewnymi elementami fantastycznymi (kraj diakona), dużą dozą dystansu i poczucia humoru (dowodem na to niech będzie ten cytat: "A kiedy ładował [Noe] na arkę zwierzęta, musiał być zalany w belę, bo przesadził z komarami, a zapomniał o jednorożcach.") . To wszystko, wraz z akcją rozwijającą się z początku powoli, później zaś coraz szybciej, wciąga czytelnia całkowicie w świat przedstawiony przez pisarza.

Do tego w „Baudolinie” znajdziemy wiele barwnych postaci, z tytułowym bohaterem na czele. Już od małego bardzo bystry (zwłaszcza, jeśli chodzi o naukę języków), posiadający bujną wyobraźnię i dar przekonywania, potrafił zjednać sobie serce cesarza Fryderyka. Przyznam, że moje też. Po prostu nie da się go nie lubić, chociaż niezły z niego szelma. Sam Fryderyk także zyskał moją sympatię, mimo swej zapalczywości. Polubiłam też oryginalną kompanię przyjaciół Baudolina, mieszkańców jego rodzinnej Aleksandrii i dociekliwego, ceniącego dobre jadło Niketasa.

Przyznaję, że styl pisania Umberto Eco jest specyficzny i kogoś, kto nie miał z nim jeszcze styczności, może nużyć, przynajmniej początkowo. Przy pierwszych rozdziałach dopadało mnie czasami zniechęcenie, jednak nie na tyle, by odłożyć książkę. Z każdą stroną jednak byłam coraz bardziej zachwycona tą opowieścią. Po mistrzowsku ukazany klimat epoki i zaskakujące spojrzenie na historię są dowodem niezwykłego kunsztu pisarskiego i erudycji Umberto Eco.

Problemy niektórym czytelnikom może sprawić pierwszy rozdział – są to próby literackie Baudolina, spisane archaicznym językiem i stylizowaną czcionką, nieprzyjemną do czytania. Jednak nie ma to wpływu na fabułę, więc jeśli komuś nie chce się przez to brnąć, nie zrobi sobie dużej krzywdy, omijając ten fragment.

„Baudolino” to jednak nie tylko historia o chłopcu wychowanym na dworze cesarskim, poszukującym zaginionego królestwa. To przede wszystkim opowieść o ludziach, o ich niekiedy naiwnej wierze we wszystko, co się im powie, o utopii, o micie, który staje się rzeczywistością. I jako taka, jest naprawdę godna uwagi.


Cytat:
"- Co jest mocniejsze, śmierć czy życie?
 - Życie, albowiem słońce, gdy wschodzi, ma promienie świetliste i olśniewające, a gdy zachodzi wydaje się słabsze."

Ocena: 8/10

środa, 11 lutego 2015

Na szklanym ekranie: Bitwa Pięciu Armii

Tytuł: Hobbit: Bitwa Pięciu Armii

Reżyser: Peter Jackson

Na podstawie: J. R. R. Tolkien, Hobbit, czyli tam i z powrotem


Pamiętając jak genialny był „Powrót Króla” liczyłam, że i „Bitwa Pięciu Armii” będzie ciekawsz niż poprzednie dwie ekranizacje „Hobbita”. Nie, nie łudziłam się, że dorówna którejkolwiek części „Władcy Pierścieni”, ale miałam cichą nadzieję, że zakończenie tej trylogii wyciągniętej na siłę z książki o niezbyt dużej objętości okaże się porządnym fantasy i że tchnie z ekranu trochę tym specyficznym klimatem Śródziemia, który przecież Peter Jackson oddać potrafi. Lub potrafił…

Do filmu pochodziłam więc z umiarkowanym optymizmem. Strach pomyśleć, jak wielkie byłoby rozczarowanie, gdyby ów optymizm był większy. Absurd goni absurd, fabuła właściwie nic sobą nie przedstawia, efekty specjalne są „przedobrzone”, charakterystyka postaci wypaczona i…

Ech, to ja może spróbuję po kolei…

Fala absurdów. Powódź wręcz. Bard (Luke Evans) strzelający z własnego dziecka (widziałam gdzieś mema: „Mówili mi, że mogę zostać kim chcę, więc zostałem kuszą), Legolas (Orlando Bloom) skaczący po spadających kamieniach i wyw
ijający salta, podczas gdy strzały twardo trzymają się w kołczanie (jak to ujął mój kolega: „fizycy płakali, jak oglądali”), Thranduil (Lee Pace) na reniferze/łosiu, pomysł ukrycia kobiet i dzieci w połowie bitwy (szybko!), Bard dowodzący armią, który idzie sobie pogadać z własnymi dziećmi. Nawet sam początek bitwy – przecież te krasnoludy po prostu stały i groziły elfom. Wystarczyłaby chwila, żeby je zestrzelić. Po co czekanie? Końcowej walki Thorina (Richard Armitage)  z tym orkiem nawet nie skomentuję – co tam, że ofiara ma otwarte oczy i sobie płynie pod lodem, pójdę za nią, NA PEWNO NIE WYSKOCZY.

Wątek, ehm, wybaczcie, miłości między Tauriel (Evangeline Lilly) a Kilim (Aidan Turner) jest tak nijaki, bezbarwny i nie wiadomo skąd wzięty, że naprawdę Tłajlajt to przy tym szczyt romansu. No i ta cudna scena, gdy Legolas groźnym tonem nakazuje „zostaw krasnoluda”. Miodzio.

Postacie. Borze zielony, co wyście zrobili z Thorinem! Ja wiem, że to wszystko po to, by pokazać, jak chciwość zaczyna go zmieniać, ale naprawdę nie trzeba było robić z niego aż takiej karykatury. Zamiast litości, budził raczej śmiech. Podobnie zresztą jak w przypadku Alfrida (Ryan Gage), który wydaje się być marną podróbką znanego z „Władcy pierścieni” Grimy… No i Smaug, który, choć był genialny, pojawił się właściwie tylko we wstępie.

Co mi się podobało? No bo, halo, to jednak Śródziemie, coś tam musiało mi się podobać. Po pierwsze Bilbo (grany przez Martina Freemana), który był dokładnie taki, jaki powinien być: sympatyczny, skromny, odważny, niepozorny. A po drugie to, co zwykle w tych filmach: scenografia, charakteryzacja, muzyka. To wszystko sprawia, że film jest bardzo widowiskowy i jeśli ktoś przymknie oko (no, dobra, oboje oczu) na te różne głupoty, którymi faszeruje nas fabuła, to oglądanie „Bitwy Pięciu Armii” może być dla niego naprawdę przyjemnością, dlatego też nikomu nie odradzam obejrzenia ostatniej już ekranizacji Tolkiena w wykonaniu Jacksona i spółki. Miejmy nadzieję, że ostatniej, bo aż strach pomyśleć, co mogliby zepsuć w „Silmarillionie”… Na szczęście syn Tolkiena nie zamierza sprzedawać praw do ekranizacji. A gdyby jednak go kusiło, to powstała petycja, żeby go wesprzeć w tej decyzji.



Rzecz jasna, polecać filmu też nikomu nie będę.


Książka Vs.Film: Książka

Popularne posty

The Hunger Games 32x32 Logo